Ściana wody i cud na Bałtyku
44 lata temu zatonął kuter „Mrz -23”. Załogę cudem uratowano. Jednym z rozbitków był mój dziadek, Henryk Ostrowski. Mam dla Was jego relację.
„Tragedie rybackiego morza. Tom 3” Ryszarda Leszczyńskiego, wydane przez Fundację Promocji Przemysłu Okrętowego i Gospodarki Morskiej w 2006 roku, na stronie 315 zawierają lakoniczną notatkę: „11 grudnia 1979 roku, około godziny 20:10, na Morzu Bałtyckim, w odległości niecałych 2 mil od Pobierowa poszła na dno mająca unieruchomiony silnik i ster, zalana falami przyboju motorowa łódź rybacka „Mrz - 23”. Szypra Stanisława Sobieraja i rybaka Henryka Ostrowskiego wzięli na swój pokład ratownicy „Rosomaka”, którzy tracącą pływalność jednostkę próbowali holować do portu w Świnoujściu. Do katastrofy doszło w bardzo trudnych warunkach pogodowych. Statkiem PRO (Rosomak) dowodził kapitan Henryk Czerwiński. Łódź nr 23 miała 30 lat, konstrukcję drewnianą i niecałe 8 m długości.”
Choć miałem wtedy ledwie rok, pamiętam mojego dziadka w telewizji. Prawdopodobnie był to lokalny serwis informacyjny. Nie pamiętam, co mówił. Stał wraz z panem Sobierajem zawinięty w koce. Ten wypadek wywarł silne piętno na całej naszej rodzinie, ale szczególnie na dziadku. Wiele lat później, siedząc na ulubionym miejscu w kuchni swojego domu w Mrzeżynie, opowiadał:
- Wyszliśmy w morze. Pogoda była dobra. Zresztą, kto tam wtedy śledził pogody. Ryby było dużo. Byliśmy gdzieś na wysokości Niechorza, kiedy pogoda zaczęła się psuć. Szliśmy już na Mrzeżyno. To był czas, że radia nie było. Nic. Sztorm zrobił się wielki. Przywiązaliśmy się linami do pokładu, żeby nas nie zmyło. Fala połamała nadburty i zabrała wszystko z pokładu. Nie wiedziałem już, gdzie jesteśmy. Patrzyłem na morze i to była ściana wody. Nie było widać, gdzie jest morze, a gdzie niebo. Tylko ściana wody. Stałem i tylko mówiłem: „Ojcze nasz” cały czas. Potem mówili mi, że w porcie zebrali się rybacy i rodzina. Wszyscy czekali, co z nami się dzieje. Bosman Musielewicz wzywał na ratunek statek Rosomak z Kołobrzegu. Ale cały czas pytali, czy była raca. Taka raca to była wtedy jedyna możliwość wezwania ratunku. Ja nie pamiętam, czy my w ogóle mieliśmy race. Zresztą, przy tym sztormie i tak nie byłoby jej widać. Jak Rosomak pytał znowu bosmana o racę, podeszła taka pani Basia z Mrzeżyna, chyba nawet nie trzeźwa do końca, i powiedziała, że ona widziała. Bosman powiedział, że była raca i Rosomak zaczął nas szukać. Kiedy znaleźli nas na morzu, zaczepili kuter na hol i zabrali nas na pokład. Kiedy stanąłem na pokładzie, kuter zatonął. Ratownicy odcięli hol. Nas zabrali do portu w Dziwnowie. Tak to było.
Mój dziadek, nazywany przez wnuki „Dziadziusiem Rybką”, wrócił na morze. Pływał jeszcze przez kilka lat. Zmienił jednak swoje życie, po wypadku został kościelnym w mrzeżyńskiej parafii i do póty sił mu starczało, uczestniczył w uroczystościach kościelnych jako chorąży rybackiego sztandaru.
„Dziadziuś Rybka” zmarł kilka lat temu. Dziś, patrząc przez okno na zacinający, grudniowy deszcz, możemy zastanowić się, jakie faktyczne szanse na przeżycie mieli rybacy? Jakie było prawdopodobieństwo odnalezienia na rozszalałym morzu porozbijanej łódki w czasach przed wynalezieniem GPS? Jak nieprawdopodobne było to, że rozbitkowie opuścili wrak na chwilę przed zatonięciem? Co tknęło bosmana Musielewicza, by zaufać kobiecie, której nikt nie ufał?
Możecie powiedzieć – przypadki. No i mogą być to dla Was przypadki. My wiemy swoje. Jesteśmy stąd i dobrze znamy tą huczącą bestię. Kiedy powiecie do nas, że to ot, zbiegi okoliczności, uśmiechniemy się tylko popijając z kubka „herbatkę”. Taką, jaką lubił Dziadziuś Rybka.
Michał Ostrowski
Dodaj komentarz
- to dla Ciebie staramy się być najlepsi, a Twoje zdanie bardzo nam w tym pomoże!